Tegoroczny sezon, mimo pandemii, udało nam się zakończyć niezwykłym wydarzeniem – mistrzowską kreacją Wiesława Komasy w Księdze Hioba. Pięknie zabrzmiał zespół pod kierownictwem Katarzyny Stroińskiej – Sierant /fortepian, kompozycje/ z udziałem Macieja Fortuny /trąbka/ i Sławomira Tokłowicza /instrumenty perkusyjne/. Całość dostępna na YouTube
MĄDROŚĆ I HIOB, CZYLI BÓG OSKARŻONY
Bardzo wcześnie, gdzieś w X w., lub co najwyżej IX w., powstała już na piśmie pierwsza hebrajska prozaiczna opowieść o wielce pobożnym Hiobie, który miał mieszkać w ziemi Uz, a zatem w Edomie (kraina na południowy wschód od Morza Martwego), co pozwala nam przypuszczać, że nie był Hebrajczykiem.
Owa pierwotna historia była prosta i łatwo zrozumiała. Jahwe pozwala Szatanowi (a nie jest to jeszcze „nasz” Szatan, lecz raczej ktoś pełniący rolę błazna na królewskim dworze Boga) poddać Hioba straszliwej próbie: traci on wszystkie swoje dzieci i cały majątek, a wreszcie sam zostaje obsypany „złośliwym wrzodem od stopy aż do ciemienia”. Hiob zdaje jednak zwycięsko ten okrutny egzamin i wszystko kończy się dobrze. Bóg przywraca mu zdrowie, pomnaża jego majątek i daje mu znowu siedmiu synów i trzy córki, a także pozwala, by dożył w pomyślności lat stu czterdziestu i oglądał jeszcze swoje wnuki i prawnuki aż do czwartego pokolenia.
Taką oto budującą opowieść znalazł gdzieś autor biblijnej Księgi Hioba. Nie spodobała mu się, bo rozumiał doskonale, że nie przemówi ona do nikogo, kto sam cierpi i nie widzi ani sensu, ani końca swego cierpienia. Dostrzegł jednak w tej starej historii wspaniałe możliwości i postanowił ją wykorzystać, by powiedzieć coś zupełnie nowego. Rozbił ją zatem na dwie części tworząc z nich prozaiczny Prolog i Epilog do swego poetyckiego dzieła. Wprowadził tam także przyjaciół Hioba, którzy mu byli potrzebni jako uczestnicy rozmowy. Swojemu poematowi nadał bowiem formę dialogu.
Chory i opuszczony przez wszystkich Hiob opłakuje swój los siedząc w popiele. I wtedy przybywają, aby go pocieszyć, Elifaz z Temanu, Bildad z Szuach i Sofar z Naama.
Autor nie próbuje rozwiązać problemu zła i cierpienia, przedstawia raczej postawę, jaką człowiek może wobec nich przyjąć. Wie dobrze, że dla tego, kto prawdziwie cierpi, najrozsądniejsze nawet słowa nie są żadną pociechą i że wiele więcej znaczy dla niego po prostu życzliwa obecność. Lepiej byłoby, gdyby pamiętali o tym również przyjaciele Hioba. Oni jednak, gdy tylko Hiob przemówi, zaraz sami zabiorą głos, by mu tłumaczyć, że niesłusznie się buntuje. Jeśli cierpi, to dlatego że zgrzeszył, powinien zatem czym prędzej powrócić do Boga. Słowa te napisano wiele wieków temu, a przecież rozumowanie przyjaciół Hioba nie jest nam bynajmniej obce. Iluż ludzi wierzących widzi dziś jeszcze w każdym cierpieniu czy chorobie karę Bożą, ilu zaś niewierzących doszło do wniosku, że Bóg nie istnieje, gdyż postawieni wobec dylematu Hioba, woleli wybrać samotność i pustkę raczej niż Boga, w którym zobaczyli okrutnika.
Hiob przyznaje, że nikt nie jest sprawiedliwy przed Bogiem, lecz nie wie, czym mógłby wobec Niego zawinić. Chce mówić z Bogiem, choć nie ma żadnych złudzeń, że może spór z nim wygrać. Hiob jest w gruncie rzeczy przekonany, że wszelki dialog z Bogiem jest niemożliwy. Jego potęga wszystko usprawiedliwia i nie można pozwać Boga do sądu. A mimo to Hiob w poczuciu swojej niewinności ośmiela się nawet oskarżać Boga.
Bóg go nie tylko pokrzywdził i zamknął w swoich szańcach czy sieciach, lecz także otoczył milczeniem pustyni i ciemności. Aktualność tej skargi Hioba jest zadziwiająca. Iluż z nas mogłoby ją uczynić własną! Jest to dramat wiary i próba wiary. Pamiętajmy jednak, że wiara to nie tylko intelektualne przyjęcie istnienia Boga (dla Hioba i jemu współczesnych było to poza dyskusją), lecz przede wszystkim zawierzenie Mu i oddanie. W takiej sytuacji, w jakiej znalazł się Hiob, chodzi właśnie o zawierzenie, zawierzenie pełne i bez reszty, mimo że wszystko wskazuje na bezsens takiej postawy. Bóg, Ten Święty, Miłosierny, Łaskawy i Sprawiedliwy, zdaje się po prostu znajdować jakąś niezrozumiałą przyjemność w znęcaniu się nad człowiekiem niewinnym.
Hiob aż do końca jest bowiem niezłomnie przekonany o własnej niewinności. A zatem dlaczego Bóg doszukuje się w nim grzechu? Cierpiący obarcza teraz Boga odpowiedzialnością już nie tylko za nieszczęście, jakie go dotknęło, lecz również za owo tajemnicze zło, które ma to nieszczęście usprawiedliwić. I w taki sposób dochodzi niepostrzeżenie do przerażającego wniosku: to Bóg jest winny wszystkiemu! Aż na końcu swej ostatniej wielkiej, oskarżycielskiej mowy rzuca Panu wyzwanie: Oto moje ostatnie słowo, niech Wszechmogący odpowie! A Bóg wezwanie to podejmuje. Podejmuje je wtedy, gdy można już było uznać, że w ogóle nie słyszy i nie słucha słów Hioba, że los człowieka wcale Go nie obchodzi, że odszedł gdzieś w sobie tylko znajomą nieskończoność albo że Go po prostu nie ma.
I odpowiedział Hiobowi Pan z wichrowej burzy, i rzekł:
Któż to zaciemnia mój zamiar słowami, którym brak jest wiedzy?
Przepasz jak mąż biodra swoje, zapytam ciebie, a ty mów, niech wiem.
Odpowiedź jest niezwykła i nieoczekiwana. Jest nią przede wszystkim samo spotkanie z Panem. Pozwoli ono Hiobowi doświadczyć w sposób całkiem nowy obecności Boga, potwierdzając zarazem Jego miłość. Odpowiedź ta nie przynosi jednak żadnych wyjaśnień, żadnych uspokajających rozwiązań. Chciałoby się nieomal rzec: wręcz przeciwnie. Teraz bowiem to Bóg przystępuje do ataku na Hioba, przypierając go do muru Prawdy. Zewnętrznie nic się nie zmieniło. Siedzi nadal w prochu i popiele. Spotkanie to jednak otworzyło mu oczy. Ujrzał swoje prawdziwe miejsce w świecie i w planie Bożym. Trzeba chcieć słyszeć. Hiob chciał i dlatego usłyszał. Usłyszawszy zaś zrozumiał, iż jedyną odpowiedzią, jaką może dać Bogu, jest milczenie – milczenie pełne zgody na tajemnicę wolności Najwyższego. Hiob dojrzał wreszcie w sobie coś, czego wcześniej nigdy nie widział, a mianowicie grzech, który kryje się w niezbitym przekonaniu o własnej słuszności, a zatem i o prawie do sądzenia innych – nawet Boga. W sercu Hioba obudził się on dopiero pod ciosami rozlicznych nieszczęść, lecz czaił się w nim i wcześniej, na wpół uśpiony w owych czasach, kiedy to jeszcze wierność Hioba zdawała się utożsamiać bez reszty z jego pomyślnością. Dla niego samego jest to zresztą grzech całkiem nowy, lecz zarazem bardziej radykalny od wszystkich, jakie mógł popełniać poprzednio. Polega on bowiem na przywłaszczeniu sobie miejsca Boga w kierowaniu wszechświatem. Jest to tak, jakby ktoś chciał powiedzieć: Gdybym ja był Bogiem, urządziłbym wszystko lepiej, i sprawiedliwiej!
Rzecz w tym, że nieraz nie dostrzegamy całego absurdu tego stawiania się na równi z Bogiem, a nawet wyżej od Niego. Nie mamy wątpliwości, że możemy osądzać Jego postępowanie, gdyż sami najlepiej wiemy, co jest słuszne. Jest to szczególnie groźny grzech człowieka prawdziwie sprawiedliwego, który własną sprawiedliwość uznaje za miarę wszechświata. W naszych zaś czasach grzech ów właśnie prowadzi często już nie tylko do Hiobowego buntu, lecz wręcz do ogłoszenia śmierci Boga.
Mechanizm jest zawsze podobny, bo cierpienie samo w sobie jest złem i należy z nim walczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Ale kiedy walka staje się beznadziejna, wtedy zjawiają się zazwyczaj przyjaciele Hioba, a nieraz także my sami wobec siebie przyjmujemy ich rolę. Próbując rozpaczliwie ocalić to, co błędnie uważamy za naszą wiarę, staramy się – jak oni, wytłumaczyć i usprawiedliwić Boga. Najczęściej są to argumenty najstarsze i najprostsze: cierpienie jest karą, a w najlepszym razie próbą i zbawiennym środkiem wychowawczym. To ostatnie jest przynajmniej częściowo prawdą, lecz z rzadka tylko takie rozumowanie przemówi do człowieka cierpiącego. Sięgamy zatem wyżej i przypominamy mu z kolei – albo przypominamy samym sobie – chrześcijańską teologię cierpienia: słowa Jezusa zapraszającego swoich uczniów na drogę Krzyża, słowa św. Pawła, który tym krzyżem się chlubi i znajduje upodobanie w swoich słabościach – w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach i uciskach – aby zamieszkała w nim moc Chrystusa, czy św. Piotra, który wzywa nas do tym większej radości, im pełniej uczestniczymy w cierpieniach Chrystusowych.
Ale i te słowa nie zawsze zdołają się przebić przez mur rzeczywistego cierpienia. A tymczasem – podobnie jak dla Hioba – jedyną odpowiedzią jest tylko bezpośrednie spotkanie z Bogiem żywym, spotkanie, które powinno być łatwiejsze, odkąd Bóg stał się Człowiekiem i umarł na Krzyżu. Musimy jednak najpierw – jak Hiob – uparcie przedzierać się do Niego przez własną niemoc, niewiedzę i beznadziejność, by wreszcie nauczyć się – jak Hiob – czym jest naprawdę wiara, przekonać się, że w naszej samotności nigdy nie byliśmy sami i w pokornym milczeniu otworzyć się ostatecznie, w prochu i popiele na Niepojętą Obecność. A wtedy odnajdą swój sens słowa, które tak długo wydawały się nam tylko pustym dźwiękiem. Wtedy na koniec odkryjemy, że w cierpieniu nie o cierpienie chodzi, lecz o miłość, która mówi Bogu „tak” nawet w najgłębszej ciemności. Wtedy nie rozumiejąc wszystko zrozumiemy i potrafimy może powtórzyć za św. Tomaszem More: Nic nie może się zdarzyć, jeśli nie chciałby tego Bóg. A wszystko, czego On chce, chociaż mogłoby się wydawać nam najgorsze, jest dla nas najlepsze.
Prof. dr hab. Anna Świderkówna
Tekst autoryzowany na podstawie artykułów: „Hiob i tajemnica cierpienia” – Życie Duchowe nr 4 (2) 1995 oraz „Mądrość i Hiob czyli Bóg oskarżony” w „Rozmowy o Biblii”.